Trasa: Pierkunowo - Świdry - Harsz - Sztynort - Mamerki - Węgorzewo - Budry - Banie Mazurskie - Okrasin - Gołdap - 101 km
38 bocianów :)
To już drugi tak piękny poranek nad jeziorem podczas naszego wyjazdu. Niestety ostatni w trzyosobowym składzie. Kasia musi nas dziś opuścić i wrócić do Warszawy. Udaje jej się znaleźć transport z Giżycka do stolicy dopiero w godzinach popołudniowych, więc do tego czasu postanawia nam towarzyszyć jeszcze przez kilka kilometrów, ale już bez bagaży..
Zaczynam się trochę martwić, bo mój bark nadal mi doskwiera. Z obawy przed pogorszeniem mojego stanu noszę grubą bluzę z kapturem i przewiązany pod szyją podkoszulek, który robi za chustkę. Nie jest to komfortowy strój, bo jest mi w nim gorąco. Nasza gospodyni słysząc moje narzekanie daje mi coś, co ma mi przynieść ulgę. Tubkę rosyjskiej maści rozgrzewającej. Hmmm.. no nic, zobaczymy czy zadziała. Zanim wsiądziemy na rowery musimy zjeść porządne śniadanie. Oczywiście na miejsce posiłku wybieramy altanę na końcu ogrodu. Ach! jakie to cudowne uczucie słuchać szumu fal, stojąc na brzegu jeziora z kubkiem gorącej herbaty. Jest trochę chłodno i pochmurno, ale liczymy na to że jeszcze słońce nas zaskoczy..
.. i chwilę później zaskakuje, bo wiatr przegania prawie wszystkie chmury. Zakładamy sakwy na rowery, żegnamy się z naszą gospodynią i jedziemy do sklepu w którym wczoraj pytałyśmy o noclegi. Dziękujemy pracującej tam pani za to, że tak się zaangażowała w poszukiwania jakiegoś lokum dla nas. Przy okazji pytamy o drogę do wsi Świdry i o Rezerwat Perkuny. Tak jakoś mamy ochotę pojeździć po polnych drogach :)
Rezerwatu niestety nie znajdujemy. Na mapie mam też zaznaczone dwa malutkie cmentarze, prawdopodobnie wojenne, ale ich też nigdzie nie widać. Zaniedbane pewnie zarosły. Za to sama trasa jest cudowna. Wokół żadnych zabudowań. Tylko łąki i drzewa, zieleń i błękitne niebo. Polne kwiaty kołysane przez ciepły wiatr, uwalniają zapach lata i wszystko to dopełnia śpiew ptaków. To jest to, co uwielbiam na rowerowych wycieczkach. To są momenty kiedy mogę w szybkim tempie podładować wewnętrzne akumulatory..
Skręcamy w las i przez krótką chwilę jedziemy po kałużach i błocie, aż w końcu wyjeżdżamy gdzieś w okolicach Jeziora Fryd. Spotykamy tutaj spacerujące starsze małżeństwo. Wpadam na pomysł wspólnego zdjęcia, ostatniego w trzyosobowym składzie. Bardzo mili Państwo robią nam pamiątkową fotografię i spędzamy z nimi jeszcze kilkanaście minut na rozmowie..
Cała trasa na odcinku Pierkunowo - Pieczarki jest bardzo ładna i dobrze się po niej jedzie. Są małe odcinki z piachem, ale dość dobrze ubite i nie sprawiają problemu nawet mocno dociążonym rowerom takim jak nasze. Jeśli kiedyś będziecie jechać na podobną wycieczkę jak my, to warto z Pierkunowa wybrać właśnie tą drogę. Drugą opcją jest powrót do Giżycka i jazda asfaltem do wsi Pieczarki, co wydaje się mniej atrakcyjne..
Zatrzymujemy się w Pieczarkach przy małym cmentarzu ewangelickim, który jest położony na niewielkim wzniesieniu. To miejsce spoczynku mieszkańców wsi oraz sześciu żołnierzy niemieckich poległych w I wojnie światowej..
W tym miejscu Kasia postanawia zakończyć swoją rowerową wycieczkę i wrócić do Pierkunowa. Jest nam smutno, bo przez te cztery dni wspólnego pedałowania zdążyłyśmy się do siebie przyzwyczaić. Miło spędzałyśmy czas w swoim towarzystwie, a nasze obawy czy się dogadamy rozwiały się już pierwszego dnia. Mamy nadzieję, że to nie ostatnia nasza wspólna wycieczka w tym składzie. Póki co ja i Asia obiecujemy Kasi, że wstąpimy do miejscowości Sztynort którą tak bardzo nam przez ostatnie dni zachwalała. Chwilę później rozjeżdżamy się w przeciwnych kierunkach..
Piękna, stara dębowa aleja prowadzi nas do wsi Harsz. Szkoda, że coraz rzadziej można spotkać takie osobliwe pomniki przyrody..
Na łąkach sianokosy. Dzisiejszego dnia to chyba tutaj spotykamy najwięcej bocianów, które w poszukiwaniu jedzenia kroczą za kosiarką..
Nad Jeziorem Dargin robimy sobie przerwę na posiłek. Drewniana wiata o dziwo nie jest okupowana przez plażowiczów, którzy wolą wygrzewać się w słońcu więc korzystamy z okazji żeby schować się na chwilę w cieniu. W międzyczasie podjeżdża para rowerzystów z sakwami. Rozkładają się na trawie obok wiaty. Zauważamy, że mają przewodnik po Polsce w języku francuskim. Aaaa obcokrajowcy.. I tak zerkamy na nich, oni na nas i siedzimy z nadzieją że nawiążemy wspólną konwersację, ale oni coś nie są skorzy do rozmowy. Dzicy jacyś tacy..
Dojeżdżamy do osady Sztynort, która leży nad maleńkim - w porównaniu do tych okolicznych - jeziorem Sztynorckim. Ma ona dość ciekawą historię. Była to najpiękniejsza posiadłość w Prusach Wschodnich i siedziba rodu von Legendorff. Już na samym początku nasz wzrok przyciąga dość mocno zaniedbany pałac..
W XVI wieku prawdopodobnie istniał tutaj zamek, który następnie spłonął. Kolejną budowlę wzniesiono w latach 1554–1572, którą niestety podczas potopu szwedzkiego również strawił pożar. Obecny pałac powstał w latach 1689-1691. W tym samym czasie wybudowano również dwa duże budynki gospodarcze, które z czasem rozebrano. Prócz pałacu zachował się również spichlerz. Od północnej strony można zobaczyć pozostałości 18 hektarowego parku, dziś już zdziczałego. Zachowały się w nim dawne budynki neoklasycystycznej herbaciarni oraz neogotyckiej kaplicy..
W 1941 r. pałac został przejęty przez ministerstwo spraw zagranicznych III Rzeszy. Do 1947 r. swoją kwaterę miały tutaj wojska sowieckie, które opuszczając to miejsce zabrały ze sobą większość wyposażenia pałacu. Po wojnie budynek użytkował PGR. Z tego co przeczytałyśmy na tablicy informacyjnej umieszczonej przed pałacem, jest nadzieja na jego uratowanie. Został on przekazany Polsko-Niemieckiej Fundacji Ochrony Zabytków Kultury, która już rozpoczęła prace zabezpieczające..
Pora na porządny obiad :) W Sztynorcie trafiamy na fajny bar "Córka Rybaka". Obie mamy ochotę na rybę. Ja chcę spróbować wychwalaną w tych regionach sielawę. Ryba ta występuje tylko na północy naszego kraju w chłodnych i czystych wodach niewielu jezior, a także w Morzu Bałtyckim. Zamawiam zestaw 5 rybek z frytkami i trzema rodzajami surówek. Czeka mnie to czego najbardziej w małych rybach nie lubię. Więcej dłubania niż jedzenia, ale ich smak mi to szybko wynagradza :)
Przejeżdżając przez Kamionek Wielki docieramy do osady Mamerki, gdzie znajdowała się Kwatera Główna Niemieckich Wojsk Lądowych (OKH). W latach 1940-1944 zbudowano tutaj około 250 obiektów w tym 30 schronów, które w bardzo dobrym stanie przetrwały do dziś. Jest tu też Muzeum II Wojny Światowej i najwyższa wieża widokowa ( 38 m ) na Mazurach. Miałam w planie zwiedzanie tego militarnego kompleksu, jednak przed nami jeszcze kilkadziesiąt kilometrów do dzisiejszego noclegu, więc postanawiamy jechać dalej. Tuż przed wsią Trygort wjeżdżamy na szlak Green Velo..
Trzeba przyznać, że na tym odcinku jedzie się świetnie. Asfalt gładki jak stół, aż miło. Spotykamy też kilku sakwiarzy po drodze. Co ciekawe, większość z nich to obcokrajowcy :)
Docieramy do Węgorzewa. Zatrzymujemy się przy żeglarskiej przystani nad rzeką Węgorapą. W miasteczku jest sporo zabytków w tym zamek krzyżacki, który powstał w miejscu poprzedniego spalonego w 1365 roku, w czasie najazdu Litwinów..
Ciekawa jestem jak Green Velo wypadnie w porównaniu z Podlaskim Szlakiem Bocianim? Tego dowiemy się za kilka dni. Szlak jest bardzo przyjemny, droga szutrowa, ubita, oznakowanie też bardzo dobre..
Przed wsią Banie Mazurskie albo droga robi się jakaś bardziej grząska, albo ja jestem już zmęczona. Mam wrażenie, że mój rower jakoś opornie jedzie. Sprawdzam nawet powietrze w kołach. Do tego dość mocny wiatr wiejący w twarz, tylko pogarsza sytuację..
We wsi podjeżdżamy do sklepu na zakupy. Okazuje się, że właściciel oferuje również noclegi. Niestety w cenie, która nas nie interesuje. Po za tym spałyśmy w o wiele lepszym standardzie i taniej. Wracam do Asi, która pilnuje naszego dobytku. Rozkładam się na ławce żeby chwilę odpocząć i czekam, aż ona zrobi swoje zakupy. W międzyczasie przychodzi do mnie właściciel z propozycją noclegu za niższą cenę niż tą, którą nam zaproponował kilka minut wcześniej. Grzecznie dziękuję, bo zdecydowałyśmy się jechać dziś aż do Gołdapi. Rozważamy jeszcze Piramidę w Rapie, ale dodatkowe 20 kilometrów jest dzisiaj nieosiągalne. Wracamy na szlak Green Velo. Na liczniku 80 kilometrów, a ja czuję że zaczyna mnie dopadać kryzys. Nic mnie nie boli, ale nie mam siły pedałować. Niby nie jestem głodna, ale czuję że to już rezerwa mojej energii. Wypatruję niecierpliwie najbliższego Miejsca Obsługi Rowerzystów ( MOR ) i robimy sobie przerwę na posiłek..
Chyba jeszcze nie jest ze mną źle, skoro cieszą mnie takie widoki :)
A tak w ogóle, to od Bań Mazurskich do Gołdapi odcinki Green Velo, które nie mają asfaltowej nawierzchni są do kitu. Jakieś kamienie wymieszane z piachem, które pod kołami roweru się rozjeżdżają i ciężko się jedzie. Ten odcinek jest też trochę monotonny..
Ostatkiem sił dojeżdżamy do Gołdapi. Od 30 kilometrów o niczym innym nie marzę, jak o prysznicu i łóżku. Zaczepiamy jakieś dwie starsze panie i pytamy o noclegi. Najlepiej szukać na ulicy 1-go Maja. Żeby się tam dostać musimy przejechać całe miasto. Pytamy o nocleg w pierwszym lepszym domu i tam zostajemy. Jest ładnie i schludnie do tego bardzo miła właścicielka. Prysznic, pranie, kolacja i spanie. Dzień kończymy z wynikiem 101 kilometrów :)
Pięęęękneee widoki :)
OdpowiedzUsuńZa każdym razem, kiedy planuję rowerowe wakacje za granicą i tak zostaję w Polsce. Dla tych widoków :)
UsuńBo Polska to piękny kraj... mimo wszystko ;) Choć boję się, że jeszcze kilka "dobrych zmian" i wytną wszystkie drzewa :(
UsuńOstatnio zrobiłam sobie rowerową wycieczkę przez kilka miejscowości za miastem. Wystarczyło przejechać 60 km, żeby zobaczyć jak ludzie na potęgę wyrzynają drzewa. Osobiście, trochę mnie to przeraziło.
UsuńNie tylko Ciebie :/
Usuń